Epidemie dżumy, cholery, ospy, tyfusu i wielu innych groźnych chorób niejednokrotnie nawiedzały nasze miasto, dziesiątkując jego mieszkańców. Zawsze budziły lęk, wywoływały panikę a co gorsza powodowały śmierć wielu bezbronnych ludzi. W dawnych czasach nie znano bakterii, wirusów ani innych złośliwych drobnoustrojów a za przyczynę szalejących chorób obwiniano morowe powietrze. Nie było antybiotyków ani szczepionek, nie wiązano też rozprzestrzeniania się zarazy z brakiem przestrzegania podstawowych zasad higieny a jedyną skuteczną metodą na przeżycie była ucieczka z zakażonego miasta. Nie wszyscy mieszkańcy mogli jednak opuścić swoje domostwa na czas zarazy. Na posterunku musiały też pozostać służby sanitarne, które odpowiedzialne były za pochówek zmarłych i utrzymanie w ryzach tych, którym udało się przeżyć. W czasie epidemii magistrat miejski powoływał burmistrza powietrznego, który posiadał wszelkie kompetencje do niezbędnych działań. Taki burmistrz był odpowiedzialny za organizowanie opieki nad chorymi, zapewnienie im jedzenia, grzebanie zmarłych ale też pełnił rolę strażnika praworządności pilnując, by w mieście nie popełniano przestępstw.
Pierwszym burmistrzem powietrznym, który zapisał się na kartach historii Warszawy był Łukasz Drewno. Wykształcony w Akademii Krakowskiej warszawski aptekarz, został powołany na ten urząd w czasie epidemii dżumy, która nawiedziła nasze miasto w latach 1624-26. Na szczęście tuż przed nadejściem zarazy Warszawa została otoczona obronnym wałem ziemnym. Był to wał usypany z rozkazu króla Zygmunta III Wazy po przegranej bitwie z Turkami pod Cecorą w 1620 roku, którego pierwotną funkcją była obrona miasta przed wrogiem.

Rycina z książki: Rozwój urbanistyczny i architektoniczny, Eugeniusz Szwankowski
Wkrótce po ukończeniu budowy tej fortyfikacji okazało się, że tym najbardziej zagrażającym warszawiakom wrogiem było morowe powietrze. Na rozkaz Łukasza Drewno wał zygmuntowski został umocniony a znajdujące się w nim bramy wjazdowe do miasta zamknięte. Odizolowanie Warszawy z pewnością przyczyniło się do pokonania wówczas epidemii dżumy ale największe zasługi w walce z zarazą przyniosły rozsądne działania powietrznego burmistrza.
Łukasz Drewno wpadł na pomysł, by martwych grzebać daleko poza wałami zygmuntowskimi a nie na znajdujących się w mieście przykościelnych cmentarzach. Wymyślił także pierwszy w historii Warszawy szpital jednoimienny. Choć to co stworzył, tak naprawdę trudno było nazwać szpitalem. Burmistrz zarządził izolację chorych oraz potencjalnie zarażonych i stworzył dla nich izolatorium na wyspie, leżącej na Wiśle, na wysokości wsi Polków (obecnie teren Cytadeli). Postawiono tam prowizoryczne baraki i urządzono polową kuchnię. Żywność dowożono specjalnymi łodziami. Inne łodzie odpływały w przeciwnym kierunku. Te przewoziły ciała zmarłych, które chowano na epidemicznym cmentarzu. Dżuma pochłonęła około dwudziestu procent ówczesnych mieszkańców Starej i Nowej Warszawy. Łukasz Drewno zarazę przeżył, ale stracił wielu członków swojej rodziny. Dżuma zabrała też między innymi burmistrza Starej Warszawy Jana Korba i burmistrza Nowej Warszawy Jana Becefała.
Pozostaje jeszcze wyjaśnić, co działo się w czasie zarazy z królem. Otóż Zygmunt III Waza wraz ze swoim najbliższym otoczeniem, rodziną i dworzanami, opuścił warszawski zamek i udał się do Osiecka (obecnie miasto w powiecie otwockim), gdzie znalazł schronienie w dawnym dworze myśliwskim, należącym wcześniej do książąt mazowieckich. Potem nasz władca z całą królewską świtą przeniósł się do posiadłości Mikołaja Firleja w Czemiernikach na Lubelszczyźnie i tam szczęśliwie doczekał końca zarazy. Do Warszawy powrócił dopiero w 1627 roku.
W XVII wieku epidemie wybuchały w Warszawie jeszcze kilkukrotnie. Po jednej z nich zachowała się do dziś pamiątka – figura Matki Boskiej Passawskiej, która stoi nieopodal kościoła św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu. Jest ona votum dziękczynnym za ocalenie z zarazy rodziny królewskiego architekta. Józef Szymon Bellotti, bo o nim tu mowa, pochodził z niewielkiej wyspy Murano, leżącej w zachodniej części Zatoki Weneckiej. Do Warszawy przybył na zaproszenie króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego około 1660 roku. Przyjechał wraz z całą swoją rodziną i zadomowił się u nas na dobre. Na podarowanej przez króla ziemi wybudował sobie pałacyk, który nazwał Murano. Jak można się domyśleć, to właśnie od rezydencji włoskiego architekta pochodzi nazwa Muranów. Józef Szymon Bellotti pracował na dworze Michała Korybuta Wiśniowieckiego a potem Jana III Sobieskiego. Spod jego ręki wyszedł między innymi projekt kościoła św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu.
W 1677 roku zrujnowaną po potopie szwedzkim Warszawę nawiedziła kolejna zaraza, która dziesiątkowała mieszkańców. Kto mógł i miał dokąd, uciekał z zakażonego miasta. Bellotti, którego krewni zostali na weneckiej lagunie, nie miał dokąd uciekać by zapewnić najbliższym bezpieczne schronienie. Musiał pozostać w Warszawie. Wówczas to zawierzył swoją rodzinę Matce Boskiej Passawskiej. W zamian za ocalenie obiecał Bożej Rodzicielce pomnik. I słowa dotrzymał. Wszyscy członkowie jego rodziny przeżyli zarazę, więc Bellotti zabrał się do rzeźbienia maryjnej figury. W 1683 roku była ona gotowa.
Nie zdążył jednak Józef Szymon jej ustawić na postumencie, gdy do Warszawy powrócił spod Wiednia król Jan III Sobieski. Po owacyjnych powitaniach należnych wielkiemu zwycięzcy, król przywołał do siebie architekta i zażyczył sobie, by ten wykonał dla niego votum dziękczynne za wiktorię wiedeńską. Bellotti odparł naszemu władcy, że dzieło takie już wykonał i podarował królowi dopiero co ukończoną figurę Matki Boskiej Passawskiej. I tak oto mamy w Warszawie podwójne votum dziękczynne.
Największa zaraza w historii Warszawy wybuchła w 1708 roku i trwała ponad trzy lata. Była to epidemia dżumy, która uśmierciła około trzydziestu tysięcy mieszkańców naszego miasta, przy życiu pozostawiając jedynie dziewięć tysięcy. Niewiele pomogły poznane już wcześniej sposoby walki z chorobą i leczenie zarażonych „octem czterech złodziei”. Morowe powietrze zabiło około trzy czwarte mieszkańców Warszawy. Miasto wówczas wymarło.
Zanim zajrzymy do tej opustoszałej w czasie zarazy Warszawy należy się jeszcze wyjaśnienie, czym był tajemniczy „ocet czterech złodziei”. Specyfik pochodził z Marsylii. Tam w czasie epidemii, do wyludnionego miasta zakradli się czterej rabusie, którzy łupili co się dało. Zostali jednak schwytani przez służby porządkowe. Za ich niecne czyny groziła im kara śmierci. Sędziowie byli jednak skłonni wymiar kary złagodzić, byleby tylko złodzieje ujawnili jaki to cudowny lek spowodował, że oni sami nie padli ofiarą zarazy. Rabusie przyznali, że przed niechybną śmiercią ratował ich ocet z ziołami. Tak pojawiła się nazwa octowego specyfiku, który być może na niektóre schorzenia pomagał ale z pewnością nie leczył dżumy.
Jak wyglądało nasze miasto w czasie tej wielkiej zarazy, pokazuje opis zamieszczony w artykule Tomasza Urzykowskiego „Jak nie dżuma to cholera. Epidemie, które dziesiątkowały Warszawę”, zamieszczonego na stronie Wyborcza.pl z 22.04.2020 roku: „Roku 1708 około świętego Jana na kształt jakiego pożaru tak nagle morowe powietrze opanowało Warszawę, że prawie czasu nie było do ucieczki; w całym mieście jeden tylko dom wolny od tej zarazy; w Zamku ze 40 osób tylko 4 zostało, w Pałacu Kazimierzowskim z 50 osób tylko 8 (…). Klasztory prawie ze wszystkim wymarły oprócz ks. teatynów i pp. karmelitanek, w Radzie zostało tylko 3 rajców, 2 ławników i 3 gminnych. Ze 150 szewców polskich – 8, z 36 niemieckich tylko 3, z 21 mieczników tylko 1. Dyspozytorów i kopaczy grobowych zmarło blisko 100. Na Lesznie zostało tylko 3 gospodarzy, na Solcu – żadnego. Wiele ludzi było, co powietrze wytrzymali, a potym z niego umarli, tak dalece, że blisko 30 000 ludzi ta zaraza z tego świata zgładziła” (cyt. za: Franciszek Maksymilian Sobieszczański „Rys historyczno-statystyczny wzrostu i stanu miasta Warszawy”, PIW, Warszawa 1974).
Ta straszna epidemia dżumy miała swoją ofiarę „zero”. Był nią niejaki woźnica Jan Kozuba, który znany był z tego, że jak już się nawoził, to po pracy często do karczmy zaglądał i dopiero późną nocą, zataczając się co nieco, do domu powracał. I właśnie podczas ostatniego powrotu z karczmy doznał szokującego widzenia. Otóż zobaczył on, że z Wisły wyłoniła się niewiasta, której rozmiary budziły szok, bo stopy miała jeszcze w rzece a głową przewyższała kopuły zamkowej wieży. Przestraszony Kozuba narobił rabanu, budząc przy tym pół miasta i uciekł do domu. Niedługo potem zmarł w mękach okrutnych. Wtedy sąsiedzi jego zrozumieli, że wielka pani, którą widział przed śmiercią sprowadziła na miasto nieszczęście. Wierzyli też, niebezpodstawnie, że duch zmarłego Kozuby, pociągnie za sobą kolejne ofiary. Dlatego też zamykali szczelnie drzwi i okiennice swych domów lub uciekali z miasta krzycząc: „Uciekajcie! Kozuba idzie”.
Kiedy zabrakło miejsca na epidemicznym cmentarzu koło wsi Polków, zmarłych grzebano w okolicy oddalonego od miasta Bródna. To tu pomiędzy obecnymi ulicami Św. Wincentego, Malborską, Ostródzką i Głębocką powstał cmentarz zadżumionych. Nekropolia ta nie zachowała się do naszych czasów a jej jedyną pozostałością jest nagrobek rodziny Michała Walemberga z 1708 roku. Jest to najstarszy w Warszawie pomnik nagrobny.
Po trzech latach szalejąca zaraza w końcu opuściła miasto i życie w Warszawie pomału wracało do normy. Latem 1711 roku spod kościoła św. Ducha wyruszyła do Częstochowy na Jasną Górę pielgrzymka. Pątnicy modlili się wówczas o to, by nigdy więcej podobne nieszczęście na dotknęło ich miasta. W swoich modlitwach skierowanych do Matki Boskiej, obiecali, że od tej pory co roku będą do niej wędrować. I słowa dotrzymali, bo właśnie spod kościoła św. Ducha na Nowym Mieście, każdego roku wyrusza na Jasną Górę Warszawska Pielgrzymka Piesza.
W 1770 roku na wschodnich krańcach Rzeczypospolitej dżuma znowu dała o sobie znać. Na wieść o nowych ogniskach choroby, w obawie by dżuma ponownie nie zdziesiątkowała mieszkańców stolicy, odpowiedzialny za bezpieczeństwo Warszawy marszałek wielki koronny Stanisław Lubomirski nakazał miasto zabezpieczyć. Wówczas to usypano wał ziemny nazwany okopami Lubomirskiego. Miał on prawie 13 kilometrów długości na lewym brzegu Wisły i około 3 kilometrów na prawym. Do miasta można było się dostać jedynie przez wyznaczone i pilnowane przez strażników przejścia, przy których ustawiono rogatki. Okopy biegły od Wisły na wysokości wsi Polków, dalej obecną ulicą Okopową i Towarową prosto aż do Koszykowej i dalej wzdłuż ulicy Noakowskiego, Polnej, Klonowej, przez teren Łazienek dochodziły do Wisły. Po drugiej stronie rzeki okopy otaczały Pragę, Skaryszew i Golędzinów.

Plan Warszawy z 1831 roku z zaznaczoną na czerwono linią okopów Lubomirskiego
Na szczęście wówczas dżuma do Warszawy nie dotarła a stworzony z rozkazu marszałka Lubomirskiego kordon sanitarny przez długie lata, aż do roku 1916, wyznaczał granice naszego miasta. Pamiątką po tych właśnie okopach jest ulica Okopowa, która początkowo była drogą wewnętrzną biegnącą wzdłuż wału ziemnego.
W XIX wieku już nie dżuma a cholera wywoływała strach przez wybuchem epidemii. Ta groźna choroba zaczęła pojawiać się w Warszawie w czasie powstania listopadowego i potem co jakiś czas dawała o sobie znać zbierając śmiertelne żniwo. Najwięcej ofiar cholery odnotowano w 1852 roku, kiedy to zmarło około pięciu tysięcy mieszkańców Warszawy. Dużo ofiar zabrała też zaraza na przełomie 1872 i 73 roku a i w kolejnych latach pojawiały się zachorowania i zgony. Właściwie do końca XIX wieku cholera nie dawała za wygraną. Zmarłych grzebano na cmentarzach, które powstawały na obrzeżach miasta. Jeden z nich został utworzony w 1872 roku na Pradze, nieopodal fortu Śliwickiego. Pochowano na nim 484 ofiary cholery. Kiedy na początku XX wieku budowano przebiegający przez teren tego cmentarza węzeł kolejowy, groby zostały zlikwidowane a szczątki zmarłych przeniesione do jednej zbiorowej mogiły, na której ustawiono pamiątkowy nagrobek. Mogiła ta zachowała się do dziś. Znajduje się na nasypie kolejowym pomiędzy ulicą Starzyńskiego i Odrowąża na wysokości ulicy Namysłowskiej. Niestety z uwagi na swoją lokalizację jest praktycznie niedostępna.
W okresie międzywojennym, w latach 1918-1919, świat ogarnęła epidemia groźnej grypy zwanej „hiszpanką”. Szacuje się, że zmarło na nią od 20 do 50 milionów ludzi na całym świecie. W Warszawie najwięcej zgonów odnotowano w październiku 1918 roku. Nie wiemy ile ich było, ponieważ nie prowadzono wówczas żadnych rejestrów a jedynie zapiski w księgach cmentarnych. Te nie zachowały się do naszych czasów, przepadły w czasie II wojny i powstania warszawskiego. Szacuje się, że na „hiszpankę” zmarło około dwóch tysięcy warszawiaków.
Każda epidemia przynosiła ogromne straty, ludzie umierali, miasto pustoszało ale prędzej czy później zaraza wygasała i życie tocząc się dalej wracało do normy.
Zamieszczone w tekście zdjęcia pochodzą z Wikipedii.